Czerwone Gizo

Po ośmiu dobach na morzu widok lądu wywołuje ulgę i radość. Nikt z pięcioosobowej załogi nie jest wyspany. System wacht zdawał się być idealnym do czasu, kiedy nie zaczęły się awarie. Ostatnia noc, bez instrumentów nawigacyjnych, w niedalekiej bliskości wysp, nikomu nie pozwoliła zmrużyć oka. Przed nami jeszcze trudne wejście do zatoki. Wąski przesmyk usłany podwodnymi rafami to wyzwanie na najbliższą godzinę. Po awariach elektroniki pozostała nam jedynie pozycja z GPSa i papierowa mapa.

Już widać kipiel przybojowej fali rozbijającej się na płyciznach. Z daleka przejście jest niewidoczne, jakby rafy były na całej szerokości kanału. Dopiero z odległości dwustu metrów zaczynamy dostrzegać przesmyk. Kapitan wyznacza nam miejsca na burtach i dziobie. Padają krótkie i konkretne komunikaty. Jacht powoli płynie wzdłuż brzegu. Po stu metrach otwiera się po lewej malownicza zatoczka. Na kotwicy stoją 4 jachty, w głębi widać zabudowania wioski. Z brzegu słychać dźwięki rytmicznej melodii.

Talavera na kotwicy w Gizo

Rzucamy kotwicę naprzeciw rynku, jakby doklejonego do wody. Woda niesie głosy ludzi. Kieliszek dla Neptuna, po jednym dla każdego z załogi. Czternastoletni Kuba gra na trąbce Mazurka Dąbrowskiego, podczas gdy Janusz wciąga na maszt biało – czerwoną banderę. Pod salingiem wisi już flaga Wysp Salomona.

– Od dziś nie jesteśmy już civil bandą, brawo Kubuś! – Kapitan jest wzruszony. – Witaj Gizo!

 

Po godzinie razem z Kapitanem płynę motorówką na brzeg dokonać odprawy. Lądujemy z prawej strony mieściny, na slipie, przy którym, poprzywiązywane do kamieni, kołyszą się na wodzie canoe i motorówki. Idziemy wzdłuż rynku. Po kilku dniach będziemy wiedzieć, że to targ, który nigdy nie śpi, bo handlujący uczynili z tego miejsca swój dom, sypialnię i pracę jednocześnie. Czego tu nie ma: słodkie ziemniaki, zielone orzeszki halucynogenne, niewielkie żółte banany, maleńkie i na wpół dojrzałe pomidory, zielone liście, bulwy, ogórki wielkości dyni, pomelo oraz kilka odmian warzyw i owoców, których nie rozpoznajemy.

Targ w Gizo

Z zapytaniem o drogę do budynku służby celnej nie mamy problemu. Wszyscy bowiem z ogromną ciekawością się nam przyglądają i co chwilę zaczepiają chociażby przyjaznym „hello”. Ich angielski jest łatwy do zrozumienia. W zasadzie podobny do naszych umiejętności językowych. To pidgins english – czyli uproszczona wyspiarska wersja.

Po lewej stronie drogi stoją zawalające się wiaty, po prawej  coś bardziej przypominającego domy mieszkalne. Chaty zbudowane są z drewna i liści. Zwracamy uwagę na widoczne wszędzie na ziemi czerwone plamy. Wyglądają jak bryzgi krwi. Wiemy, że trafiliśmy do kraju ludożerców. Ale to dawna historia. Może to więc sok jakiś roślin…?

Budynek służb celnych przypomina domek jak w kiepskim ośrodku wypoczynkowym: drewniany, obskurny, z wejściem przez taras. A w środku celnik o imieniu Donald, który wygląda na lekko zaspanego. Zajmuję się wypełnianiem wielu kartek formularzy. W tym czasie Kapitan próbuje uzyskać jak najwięcej informacji.

  • Tak, za nami długa podróż. A Salomony to nasze marzenie od lat. Bardzo cieszymy się, że tu dopłynęliśmy – Kapitan zachwala gospodarzy. – Zapalisz papierosa?
  • A jakiego masz?
  • Ja roluję. To holenderski tytoń, dobry.
  • Tak, daj mi. My tu mamy swój tytoń, ale nie mamy bibułek.
  • To jak kręcicie papierosy?
  • Z kartek zeszytowych, ale to nie jest najlepsze.

Przez głowę przebiega mi myśl, dlaczego w przewodniku napisano, że dobrym prezentem dla salomońskich dzieci są szkolne zeszyty. Już wiem! Bo ich rodzice podkradają kartki do palenia papierosów! Kapitan tymczasem podaje oficerowi skręta.

  • Dobre – chwali Salomończyk.
  • A ja słyszałem, że u was są takie orzechy, coś jak narkotyki – wypytuje Kapitan.
  • My na Salomonach żujemy beetlenuts. To nasze miejscowe orzechy – dumnie odpowiada, ukazując w uśmiechu garnitur czerwonych zębów.

 

Już wiem skąd te plamy krwi na ulicy! O betelu czytałam, że ma działanie lekko podniecające, orzeźwiające oraz lecznicze – odkaża przewód pokarmowy i zabija pasożyty, barwi jednak zęby na czarno, a ślinę na czerwono. Ponoć żucie betelu nie jest szkodliwe dla zdrowia.

Kończę wypełniać druki, a nasz czerwonozębny oficer wstawia do paszportów pieczątki wizowe, z pozwoleniem na 3 miesięczny pobyt na Wyspach.

2 comments

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s